poniedziałek, 15 lutego 2016

Piotr Rajski - Górska biografia.

"Góry to jest to miejsce, gdzie moja dusza jest ... szczęśliwa."


(Z Jackiem Wojno i Romanem Lipieckim na tle Mt. Assiniboine w 2009).


Pierwszy raz zabrała mnie matka w Tatry, kiedy miałem jakieś 10 lat.
Zatrzymaliśmy się wtedy u państwa Ślimaków w Białym Dunajcu, (zobacz filmiki - "Ożesz te góralskie tańce" czy też "Nielekkie jest życie górali.") skąd robiliśmy wycieczki w Tatry. Pierwsza odbyła się z Doliny Chochołowskiej przez Iwaniacką Przełęcz do Doliny Kościeliskiej. Byłem od razu kupiony!

W ciągu następnych pięciu lat nie tylko przechodziłem z rodzicami wszystkie tatrzańskie szlaki, włącznie z Orlą Percią, ale także korzystając z przewodnika Paryskich weszliśmy z ojcem na Cubrynę (patrz filmik - "Z ojcem na Cubrynie"), Opalone, Miedziane, czy Mięguszowiecki Szczyt Czarny. W Tatrach byłem absolutnie zakochany, mając do ich majestatu uwielbienie, graniczące z pobożnością:


Naturalną progresją było dla mnie, jak tylko skończyłem 16 lat, by zacząć się wspinać. Ukończyłem kurs wspinaczki skałkowej, 



organizowany przez Akademicki Klub Alpejski przy Uniwersytecie Sląskim. Moimi instruktorami byli między innymi Józef Kubik i Henryk Furmanik, który wkrótce potem zginął na Denali, a kolegami na kursie między innymi Marek Pronobis, bracia Kieleszowie, Wojciech Dzik, Andrzej Machnik, z których wielu błyszczało później w wielkich górach tego świata. W skałkach spotykałem też Wojtka Kukuczkę, Adama Zyzaka, Michała Gabryela, Janusza Skorka, Zbigniewa Wacha, którzy jako starsi o parę lat, mieli już w górach znaczące osiągnięcia. 

Tego roku odbyłem też kurs wspinaczki tatrzańskiej. Moim instruktorem był Marek Kozicki. Po dwóch tygodniach niedojadania na Hali Gąsienicowej, pozostały na mnie tylko "skóra i kości," za to biegałem po "wirsyckach" jak młody jelonek.



Po kursie "byłem gotowy" się wspinać. Pierwszy sezon miałem dosyć udany. Zrobiłem wtedy drogę Staszla na Granatach i Filar Leporowskiego na Kozim Wierchu, obie z Hipisem (nazwisko już mi uciekło), a następnie Drogę Klasyczną na Zamarłej Turni z pierwszym "oficjalnym" partnerem, Piotrem Kalusem. W następnym roku, kiedy Piotr poszedł odsłużyć wojskowy obowiązek wobec ojczyzny, zacząłem się wspinać z Bogdanem Przybyłem z Sopotu. Zrobiliśmy razem drogę Motyki i Trawers Komarnickich na Zamarłej, i jakieś szóstkowe drogi na Mnichu i Zadnim Mnichu. 

Z Bogdanem wspinało się bardzo dobrze. Uprawiał on gimnastykę sportową, zanim zaczął się wspinać, więc był bardzo zwinny i "buły miał jak z żelaza." Naszym ulubionym sportem. po jakimś czasie, było wyzywanie Niemców z NRD do pojedynku "na rękę." Bogdan kładł wszystkich bez najmniejszego problemu, zdobywając dla nas nie jeden kufel piwa. Jakiś góral, którego Bogdan położył bezlitośnie jak wszystkich innych, wypowiedział się nawet, że do Bogdana ręki "kunia by można zaprząc" a i tak by to nic nie pomogło. Bogdan utrzymywał skromnie, że miał ten talent "po oćcu." 

Pomimo, że zapowiadaliśmy się "tak dobrze," nie udało nam się z Bogdanem wiele w górach osiągnąć. Podczas drugiego roku naszego partnerstwa, Bogdan przyjechał w Tatry ... z dziewczyną! No i zaczęło się! Jakoś zaczęło mu być ciężko rano wstać. Wspinał się niecierpliwie, myślami będąc gdzie indziej. A jak jeszcze pokiełbasiły się nam obu później sprawy sercowe, no to już był początek końca. Wskoczyły papieroski, piwo w schronisku w nadmiernych ilościach, granie w brydża z większą pasją niż do wspinania. Przyjemnie wspominam jeszcze kilkudniowy wypad do Doliny Batyżowieckiej, gdzie wspinaliśmy się z taternikami z Zakopanego. Bogdan zrobił chyba wtedy jakąś nową drogę z Krzysztofem Zurkiem, a ja wszedłem na Gerlach jakąś piątkową drogą z Włodkiem Cywińskim i Ewą Harasimowicz. 

Był to jednak nasz "łabędzi śpiew." Ja następnej zimy złamałem obojczyk podczas jazdy na nartach. To, a przede wszystkim brak zdyscyplinowania i odpowiedniego treningu, niezdrowy tryb życia, stress, sprawiły, że nie tylko nie osiągałem postępu, ale nawet zacząłem się w górach ... bać! Budziłem się w nocy z przerażającym uczuciem, że spadam w przepaść. Albo że siedzę na szczycie Mnicha i trzęsę się ze strachu. Próbowałem pokonać to ostatnie uczucie wchodząc na Mnicha solo, i spędziwszy na samym szczycie parę godzin, z nogami spuszczonymi ku przepaści, ale ... strach nie ustąpił! Powoli przebijało się do mojej świadomości, że moje czasy wspinaczki ... zmierzają ku końcowi. 

Przyszły też życiowe wyzwania - koniec studiów, praca magisterska, szukanie pierwszej pracy, rok służby wojskowej. Bogdan na krótko przed stanem wojennym wyjechał do Szwecji - urwał nam się kontakt na kilka lat. Ja zaś zaangażowałem się w uniwersyteckiej "Solidarności," co skończyło się dla mnie internowaniem w 1982 roku i zwolnieniem z pracy. 

To po wyjściu z internowania, po paru latach przerwy, pojechałem znowu w Tatry. Wykonałem wtedy "solówkę" - Zadni Kościelec przez Płytę Lerskiego i grań Kościelców, co mi pokazało, że pozostał we mnie jeszcze pewien "dryg." Odkryłem jednak przy okazji, że "bycie" w górach jest przyjemne samo w sobie.

W 1982 roku ożeniłem się, "potem przyszły na świat dzieci," 


i nowe fascynacje, takie jak Praca Oddechowa-Rebirthing. W Tatry wyrwałem się tylko raz, w połowie lat 80-tych, z pacjentami "oddziału psychiatrycznego." Było to coś jakby górski "Lot nad Kukułczym Gniazdem." Pamiętam, że z grupą zapaleńców wstaliśmy o 3 rano, żeby obejrzeć wschód słońca z Babiej Góry. Następnie tego samego dnia pojechaliśmy do Kuźnic i wjechaliśmy z pacjentami kolejką na Kasprowy Wierch. Z Kasprowego większość pacjentów zeszła na Halę Gąsienicową. Kilku co bardziej sprawnych współpracowników przeszło ze mną do Zawratu (na zdjęciu widoczni są dr Przyłudzki, mgr Cierpioł, jego znakomita małżonka, Bożena, i jakiś chłopak), skąd zeszli na Halę. 


Ja zaś jeszcze dałem radę przelecieć Orlą Perć do Granatów i dogonić ich wszystkich. Miało się jeszcze w tamtym czasie ... nogi! 

W 1986 roku udało mi się odwiedzić Stany Zjednoczone, i dzięki wsparciu Leonarda Orra, twórcy Rebirthingu, pojechać także do Indii. W Stanach miałem okazję odwiedzić Yosemite, Mekkę amerykańskich wspinaczy, 



a w Indii odbyć mój pierwszy i jedyny do tej pory trek w Himalaje! Zobaczyć "Dalekie Pawilony," poczuć "lodowy oddech olbrzymów," było zawsze moim marzeniem. Z grupą Amerykanów osiągnęliśmy wtedy jezioro Shisha na wysokości ok. 4000 metrów. Po raz pierwszy miałem okazję doświadczyć "problemów wysokości" - ból głowy, nudności, itp. Czułem się też upokorzony przez małą Szerpankę, która niosła mój duży plecak, do którego miała przywiązany drugi, tak samo duży, a która mnie na podejściu ... wyprzedziła!

W 1989 roku zdecydowałem się wyemigrować do Kanady. Na tę decyzję złożyło się parę czynników: trud utrzymywania rodziny w schyłkowych latach PRL-u, obawa przed ponownym uwięzieniem, ale też po prostu ciekawość świata, pragnienie przygody. Pierwsze trzy lata spędziliśmy z rodziną w Montrealu, skąd raz udało mi się wybrać w tamtejsze skałki. Francuzko-języczni wspinacze nie bardzo jednak chcieli rozmawiać ze mną po angielsku, więc po paru drogach z górną asekuracją dałem spokój.

W 1992 roku przenieśliśmy się ("za chlebem, panie, za chlebem") do prowincji Alberta, przez którą przebiegają słynne Góry Skaliste. Pracę jednak dostałem na północy, skąd było dosyć daleko do gór. Czytelnik może nie mieć wyobrażenia skali, ale sama prowincja Alberta jest większa od Polski ... dwukrotnie! Udało mi się jednego roku, po wysłaniu rodziny do Polski, wybrać do słynącej z piękna Tonquin Valley! Plakat ze zdjęciem tej doliny zobaczyłem po raz pierwszy zaraz po wylądowaniu w Kanadzie. Postanowiłem sobie wtedy, że muszę to miejsce kiedyś zobaczyć na własne oczy. 



Z wycieczką do Tonquin Valley wiązało się nowe zupełnie dla mnie przeżycie. Tę 20-to kilometrową trasę wykonałem samotnie w czasie, gdy ostrzegano turystów przed ... niedźwiedziami grizzly! Przyszło mi przechodzić obok terenów otoczonych żółtą taśmą, taką jaką na filmach używa policja w miejscach zbrodni, po to, by w żadnym wypadku nie wchodzili tam turyści. Przez cały dzień bałem się bardziej niż siedząc na Mnichu, nie mówiąc już o tym, że zdarłem gardło śpiewając wszystkie słowackie piosenki, jakie udało mi się przypomnieć! 

W Tonquin Valley spotkałem się (byliśmy umówieni) z bratem Bogdana, Jurkiem, jego małżonką, Barbarą, i Piotrem Corcoranem z żoną. Trochę alkoholu, który przynieśli, pozwoliło nam się zrelaksować. Tylko na noc musieliśmy całe jedzenie, jakie mieliśmy, wciągnąć na specjalny maszt. Na nasze szczęście, grizzly się nie pojawiły. 

Okazja do częstszego chodzenia w góry pojawiła się dopiero w 1997 roku, kiedy przeniosłem się z rodziną do Hinton, miejscowości położonej 40 minut jazdy samochodem od Narodowego Parku Jasper. Zapisałem się do Alpine Club of Canada, wszedłem na kultowa górę Roche Miette, wykonałem kurs wspinaczki w lodzie. Udało mi się też parę razy wyciągnąć w góry rodzinę:




Odkryłem tez popularna w Kanadzie formę pt. "scrambling" - coś pośredniego pomiędzy turystyką a wspinaczką. Kanada jest ogromna i w odróżnieniu od Europy, nie chodzi tu w góry wystarczająco dużo ludzi, żeby się opłacało wszędzie robić szlaki. Scrambler może więc polegać jedynie na opisie drogi, jeśli została ona wykonana przez innego scramblera. Musi sam znaleźć trasę i używać własny zdrowy rozsądek, by ocenić co może, a czego nie może zrobić. Trudniejsze scramblingi ocierają się o wspinaczki, oceniane w "starodawnej" skali UIAA jako "dwójkowe." Nieostrożny ruch może prowadzić do bolesnego upadku. Trudność polega też na tym, ze Góry Skaliste są duże, znacznie wyższe od Tatr. Wejście na jakikolwiek szczyt zwykle zajmuje około 5 godzin. Scrambler jest wiec zwykle daleko od ludzi i utartych tras. To ma swoje zalety i wady.

Tak dobre jak Hinton było jeśli chodzi o chodzenie w góry i jazdę na nartach, nie ułożyło mi się tam zawodowo. Po jakimś czasie musiałem szukać zajęcia w innych miejscach, przede wszystkim w Edmonton, gdzie ewentualnie przenieśliśmy się całkowicie w 2000 roku. W Edmonton poznałem Jacka Wojno, wieloletniego członka Alpejskiego Klubu Kanady i wielkiego pasjonata gór. Z Jackiem powzięliśmy plan, żeby wejść na Mount Assiniboine, piękny szczyt (vide zdjęcie na początku tego postu), nazywany czasem Matterhornem Gór Skalistych. Było to w roku 2002. Miałem już 48 lat.




Z wejściem na Assiniboine wiąże się zrobienie dwóch wyciągów w terenie dwójkowym. Zeby się przygotować do tego zadania, odświeżyć operowanie sprzętem wspinaczkowym, pojechaliśmy z Jackiem do Hidden Valley, na stokach Roche Miette. 




Tam wszedłem na pierwszego w łatwą, dwójkową drogę. Niestety po kilku pierwszych metrach wspinaczki, odpadłem z dużym, ostrym jak gilotyna, płatem skały. Razem spadliśmy kilka metrów, i zanim opuścił ten, prawdopodobnie ważący kilkaset kilogramów, płat skały moje życie, zdążył przeciąć moja prawa stopę na pół. Krew, pulsując, zaczęła się wylewać z mojego buta. Jacek pobiegł po pomoc, a ja w towarzystwie przechodzących tamtędy wspinaczy, zastanawiałem się, czy przyjdzie mi się wykrwawić na śmierć. (O samym wypadku napiszę więcej w innym poście)

Po jakichś dwóch godzinach przyleciał helikopter (dzięki Jacek!), który zwiózł mnie do autostrady, 



skąd karetka zabrała mnie do szpitala w Edmonton.  W szpitalu spędziłem dwa tygodnie, i przeszedłem trzy operacje. 



Potem przyszły trzy miesiące rekonwalescencji i nieustannego lęku przed zakażeniem i amputacją. Skonkludowałem wtedy, że jedyną rzeczą gorszą od niemożności chodzenia w góry, jest niemożność chodzenia w ogóle! Do pracy wróciłem chodząc jeszcze o kulach. Potem przez ponad rok chodziłem o lasce. Dzięki ćwiczeniom i fizjoterapii, moja stopa powoli się poprawiała, ale w góry udało mi się pójść dopiero po kilku latach. Moja pierwsza wycieczka odbyła się do ... miejsca mojego wypadku. Aż trudno było mi uwierzyć, że tak banalny teren przyniósł mi aż tyle cierpienia.

W 2008 roku wszedłem znowu na Roche Miette (trudny scrambling), górę, u podnóża której miałem wypadek. To odbudowało moje zaufanie do siebie samego i mojej stopy. 



Zacząłem sobie stawiać coraz ambitniejsze cele. W 2009 roku, podczas obozu Sekcji Edmontońskiej Alpejskiego Klubu Kanady, udało mi się wejść na mój pierwszy w Kanadzie trzy-tysiącznik. Wspinać się już nie wspinam - moja zniekształcona stopa nie jest w stanie wytrzymać przeciążeń na małych stopniach. Nie jeżdżę też więcej na nartach.  Ale turystyka, tak długo jak teren pozwala mi postawić całą stopę, jest ciągle możliwa. (Do turystyki zachęca nas wszystkich Reinhold Messner, pierwszy zdobywca wszystkich ośmiotysięczników na ziemi).  Ciągnie mnie szczególnie do szczytów "kultowych" - gór uważanych za "narodowe" albo "święte" (np. Krywań na Słowacji czy Croagh Patrick w Irlandii). O tych moich, i moich towarzyszy, z górami przygodach opowiada ten blog.

Jednym z elementów konceptualizacji amerykańskiego psychologa, Jamesa Hillmana, pod tytułem "Kod duszy," jest "przyciąganie do określonych miejsc." W moim wypadku wszystko jest oczywiste - od samego początku moją duszę ciągnęło w góry! Góry to jest to miejsce, gdzie moja dusza jest ... szczęśliwa!


2 komentarze:

  1. Wspaniały blog. Troszeczkę zazdroszczę tych wypraw ...
    Pozdrawiam serdecznie
    Małgorzata Łódź

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komplement, Małgorzata!Także pozdrowienia.

      Usuń