18 Lipiec 2015
Mając tylko dwa dni na Islandii, postanowiliśmy z Mikelem “pójść na
całość,” i zaatakować najwyższy i ciągle aktywny wulkan, Mount Hekla, o wysokości całe
1488 metrów. To przez Heklę, według Juliusza Verne, można się dostać do ... środka Ziemi!
Po drodze do Hekli musieliśmy przejechać przez miejscowość Selfoss, znaną
tylko z tego, że jest tam pochowany Robert Fischer, słynny amerykański Mistrz
Świata w szachach. Przy głównej ulicy w Selfoss dostrzegliśmy Centrum Roberta
Fischera, niestety zamknięte, bo przejeżdżaliśmy tam przed ósmą rano w sobotę.
Pomimo tego wysiadłem z samochodu, żeby trochę “poniuchać.” Po chwili do
budynku, gdzie było Centrum, podeszła jakaś kobieta, która miała w tym budynku
sklep z pamiątkami. Okazało się, że miała u siebie broszurę pokazującą, jak
dojechać do grobu Fischera. W ten, chciałoby się powiedzieć, “ponad-naturalny”
sposób, miałem okazję, by pochylić się nad grobem człowieka, który był dla mnie
idolem w czasach młodości.
Fischer pochowany jest przy małym kościółku pośrodku “niczego.” W tym
miejscu nie ma ani nic interesującego ani pięknego.
W pobliżu, poza tym kościółkiem, są jedynie rozpadające się budynki czegoś,
co wygląda, że było kiedyś rodzajem islandzkiego PGR-u. Nie wierzę, żeby miejsce
jego pochówku wybrano przypadkowo. Fischer, któremu nie brakowało przecież
pieniędzy, ale któremu szajba trochę odbijała pod koniec jego życia, miejscem
swojego pochówku zdaje się mówić ludzkości – “A pocałujcie mnie wszyscy w du
...!”
Pod wrażeniem tej głęboko transcendentalnej postawy, pomknęliśmy w kierunku
Hekli.
W Centrum Turystycznym niedaleko Hekli poinformowano nas, że pod górę nie
da się dojechać, chyba, że ma się samochód z napędem na cztery koła. Nie
mieliśmy.
Droga w istocie wyglądała brutalnie. Przez jakiś czas borykaliśmy się z wizją wielotysięcznych odszkodowań za uszkodzony samochód. Normalnie może byśmy odpuścili, ale po
wizycie u Fischera Mikele zadecydował: “Jedziemy!” (Zachęcam jednak kolejnych śmiałków do wynajęcia samochodu terenowego).
Michał po mistrzowsku wykonał 17 kilometrów przez wulkaniczne wertepy.
Zanim wyruszyliśmy w drogę, dwoje sympatycznych Islandczyków zapytało nas, czy
mamy ze sobą telefon komórkowy. Potwierdziliśmy.
Wytłumaczyli nam wtedy, że na Hekli funkcjonuje system ostrzegawczy, który
informuje wszystkie telefony w pobliżu, o zbliżającym się wybuchu. Od momentu
otrzymania ostrzeżenia, twierdzili, mamy jakieś dwie godziny, by zwiać z góry.
Tak “zainspirowani” ruszyliśmy ...
... przez teren, który początkowo był czystą lawą ...
... potem mieszaniną lawy i śniegu ...
... a na koniec głównie śniegiem. W miarę zdobywania przez nas wysokości,
coraz rozleglej roztaczał się przed nami typowy islandzki krajobraz.
Szczyt osiągnęliśmy w dobrym czasie, jakieś 3 i pół godziny, pomimo miękkiego śniegu. Nie używaliśmy raków, bo 1. nie były potrzebne, 2. nie mieliśmy ich ze sobą. Mikele zaraz wpisał nas do rejestru.
Byliśmy trochę rozczarowani, że na szczycie nie było krateru, z jakimiś
wydobywającymi się z centrum Ziemi wyziewamy. (Interpretując rzecz nieco psychoanalitycznie, skonkludowaliśmy, że to było jakby się znaleźć na kobiecie i nie móc się dostać do środka.)
Pomedytowawszy trochę na szczycie ...
... zjadłszy co nieco w przejmującym do szpiku kości islandzkim wietrze
...
... odśpiewaliśmy oczywiście hymn na chwałę Polskiego Męsko-Damskiego Klubu
Wysokogórskiego w Edmonton! (Żeby go usłyszeć, kliknij na: http://youtu.be/B3eGA9h6nX8)
Tak pokrzepieni ...
... zaczęliśmy schodzić, medytując nad znikomością człowieka na tle gór.
Podczas zejścia spotkaliśmy nawet kilku turystów, którzy pomimo późnej, popołudniowej pory, ciągle "pchali się" w kierunku szczytu. No cóż, Hekla to "kultowa góra," nie mała gratka dla entuzjastów gór. Dla mnie i Michała, Hekla była ukoronowaniem naszej europejskiej przygody
z górami w 2015-tym roku.
Swoim transcendentalnym pięknem, Hekla wyryła trwały ślad w naszych górskich
duszach!
(Podziękowania dla Michała za możliwość wykorzystania kilku jego zdjęć).
PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz