Pomimo jedenastu godzin górskiej akcji poprzedniego dnia, wstaliśmy następnego dnia całkiem sporo. Pewną trudność sprawiło nam, że nad ranem przeszła nad nami mała burza ...
... która, przez przypadek, zrobiła za mnie małe pranie.
Przyszło nam się rozgrzewać kolejnymi herbatkami ...
... ściągać zabezpieczone przed niedźwiedziami jedzenie.
W rezultacie przy Hidden Lake, miejsca startowego do wyprawy na Mount Richardson, byliśmy dopiero około 10-tej rano.
Naszym pierwszym celem było dostanie się na tę grzędę, widoczną za Michałem. Podejście było dosyć strome, ale dzięki trawkom tu i ówdzie całkiem znośne.
Południową grzędą (szczyt Mount Richardson widoczny na drugim planie), chociaż stromą, szło się nie najgorzej ze względu na dobrze widoczną ścieżkę.
Przed szczytowym "scree" znowu odpoczęliśmy ...
... bo po tym to już była sama "wyrypa." Michał nawet doszedł do wniosku, że "scree mu się nie podoba" i po jakiejś godzinie zmagań dał sobie spokój.
Na szczyt dotarliśmy więc tylko z Giennadijem ...
... i Romanem, którzy, naturalnie, zaraz "dali się" do fotografowania.
Tego dnia mieli jednak mniej czasu, bo od strony Parku Narodowego Yoho nadciągnęła burza. Wialiśmy więc na dół tak szybko, jak tylko się dało.
Szczęśliwie burza okazała się lekka i przejściowa. Gdy dotarliśmy w powrotem do Hidden Lake, świeciło już przyjemne słońce. Wykąpaliśmy się w jeziorze (zdjęć z tego wydarzenia nie zamieszczam, pozostawiając je wyobraźni Czytelników) ...
... i ogólnie zregenerowali. To jest takie przyjemne być w górach i nie musieć na nic wchodzić!
Przewalczywszy parę godzin z komarami, i przetrzymawszy w nocy następną burze, spakowaliśmy się następnego dnia i po dwugodzinnym marszu powrócili do Lake Louise - Mount Temple był naszym przewodnikiem.
Podsumowując, w ciągu trzech dni:
- wykonaliśmy 16 kilometrów z ciężkimi plecakami
- zdobyliśmy dwa piękne szczyty (2946 m i 3086 m)
- przeżyliśmy trzy burze oraz
- dwie noce w namiotach
- doświadczyliśmy pięknej cameradie
- nawciągaliśmy się górskiego powietrza do woli!
Jednakowoż, ból w mojej uszkodzonej kiedyś prawej stopie, jest dla mnie sygnałem, że wyprawa ta była na granicy moich możliwości, a może nawet lekko poza nią. Szczególnie uciążliwe jest dla mojej stopy chodzenie po scree, (chaotycznych kamieniskach) które, nawet przy łatwym scramblingu, jest nie do uniknięcia. Z żalem muszę więc powrócić do decyzji, którą już podjąłem zeszłego roku - no more scrambling! Z żalem, bo z dala od uczęszczanych szlaków, mam poczucie bliższego kontaktu z górami.
Pozostaje jednak hiking - ogólna górska turystyka. Mam nadzieję, że relacje z przyszłych górskich wycieczek, Drogi Czytelniku, ciągle wydadzą Ci się ciekawe.
Piekna wycieczka, fajny opis - Yk
OdpowiedzUsuń