1-2 Sierpień 2015
W piątek po pracy pomknąłem z trzema młodymi przyjaciółmi do Mosquito Creek Hostel
w Parku Narodowym Banff. Celem naszej wyprawy był liczący 3373 metry Mt. Willingdon. Przyjechaliśmy ok. 11 wieczorem i przyszło nam spać w
świetlicy (żeby nie budzić innych gości). Spało się dobrze, ale następnego dnia
przyszło nam wstać o 6 rano. A oto Znakomici Uczestnicy Wyprawy:
Dawid Marcinkowski, Organizator i Lider ...
... Gennadij Sergiejew ...
... i Jarek Szczot, wszyscy z grubsza o 20 lat młodsi od niżej podpisanego!
Jako, że wychodziliśmy w “kanadyjską dzicz” na trzy dni, wszyscy
pozabieraliśmy wiele, często niepotrzebnych, rzeczy.
Przez pierwsze cztery kilometry maszerowaliśmy ścieżką wzdłuż Mosquito
Creek – zgadnijcie skąd nazwa –
... aż do tego znaku z kamienia, po którym przez następne 3 kilometry
robiliśmy tzw. “bush-wacking,” czyli przedzieraliśmy się przez chaszcze i
"oczerety." Zgubiliśmy się nawet na jakiś czas, (młodzież stanowczo za bardzo polega na GPS-ach) tracąc na męczące przedzieranie się
około 2 godzin.
Nareszcie udało nam się wyjść na otwartą przestrzeń pod “niesławną”
przełęczą Quartize Col, widoczną w centrum ponad moimi towarzyszami.
Podejście do przełęczy było bardzo żmudne ...
... więc na przełęczy udaliśmy się w małą drzemkę, poza Gennadijem, który wykorzystywał każdą wolną chwilę na robienie zdjęć swoim
wielkim i ciężkim aparatem.
Z przełęczy po raz pierwszy zobaczyliśmy Mount Willingdon, obiekt naszej
wyprawy, (w centrum tego zdjęcia).
O ile podejście pod przełęcz było trudne, o tyle prawdziwa "zabawa" zaczęła się przy zejściu. Tzw. “scree” (piarg?) było bardzo strome, miejscami przynajmniej 60 stopni,
i bardzo luźne. Zasypywaliśmy się nawzajem kamieniami.
Stromizna zejścia dobrze jest widoczna tuż obok Jarkowego kapelusza.
Po zejściu na “równiny” czekało nas jeszcze 10 km marszu przez mokradła i
łąki. Nic dziwnego, że uzupełnialiśmy wodę gdzie tylko się dało.
Na miejsce biwaku dotarliśmy bardzo zmęczeni, a w moim wypadku –
wykończeni. Okazało się jednak, że Jarek w śpiworze przetransportował butelkę
rumu, co zaraz poprawiło wszystkim humory. Nogi poobijał na scree, ale
butelki nie rozbił!
Następnego dnia wstaliśmy o 5 rano! Zapowiadał się piękny dzień.
Najpierw szliśmy szerokim grzbietem ...
... który jednak później wypiętrzył się. Drogę zagradzały nam wielkie głazy
i turnie. Jak się wyraził jeden ze spotkanych przez nas wspinaczy, to tu
powinniśmy mieć “the greatest fun.” (największą zabawę)
Około 8-ej dogonił nas ten wspinacz, który okazał się, jakby inaczej ...
Polakiem!
Paweł Głownia mieszka w Calgary, i nie miałby nic przeciwko nawiązaniu
kontaktów z calgaryjskimi turystami, w celu wspólnego chodzenia po górach.
Naturalnie natychmiast wciągnąłem go na Członka Klubu.
Trochę po 9 rano, po trzech godzinach akcji, dotarliśmy do przełęczy pod
Willingdonem (ok. 2900 metrów), skąd otwarł się widok na ten imponujący
lodowiec. Wkrótce za przełęczą doszedłem jednak do wniosku, że, podobnie jak u
Jarka, to nie był mój dzień. Nie najlepiej przespana noc, po 12 godzinnym wysiłku
poprzedniego dnia, nie pozwoliła mi się zregenerować. Na dodatek miałem sensacje
żołądkowe po suszonym jedzeniu, które jadłem po raz pierwszy w życiu. Płuca mi
tego dnia “nie pracowały.” Zawróciłem.
Ekstra parę godzin czasu, wykorzystaliśmy z Jarkiem biorąc ożywczą kąpiel w
jednym z Devon Lakes. Jarek, “a fine specimen of man,” jak mówią Brytyjczycy,
jest kawalerem, na wypadek gdyby to zainteresowało jakąś członkinię naszego
Klubu.
Dzień był piękny, więc z kąpieli w jeziorze korzystało kilku turystów.
Około 2-ej po południu wrócili nasi Zdobywcy, Dawid ...
... i Giennadij, (zmęczenie widoczne w ich twarzach) by ...
... natychmiast, pomimo komarów i gzów, uciąć sobie małą drzemkę. Cel
wyprawy został osiągnięty – Kamanda Pobiediła!
My w tym czasie, z Jarkiem, przenieśliśmy namioty, ok. 10 kilometrów, w
pobliże Przełęczy Quartzite.
Oj, nie lekkie jest życie tragarza!
Znaleźliśmy piękne miejsce na obozowisko, tuż obok rzeki, i u podnóża
Przełęczy. Tej nocy spałem lepiej, pomimo że pobudkę zarządził Dawid na 3:45
rano!
Jak tylko się rozjaśniło, wbiliśmy się w scree, prowadzące do
Przełęczy. Moi towarzysze pozwolili mi kląć podczas podejścia. Na tej fali
stwierdzić więc muszę, że to scree to była wyjątkowa “bitch.” (suka). Każdy
krok był bardzo męczący i każdy moment nieuwagi groził nieprzyjemnym upadkiem.
Było to podejście też bardzo trudne dla mojej prawej stopy, którą, jak niektórzy
z Was wiedzą, uszkodziłem w wypadku w 2002 roku. Mordując się podczas tego
przejścia, nie potrafiłem w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć sobie, dlaczego
narażam swoją stopę na ryzyko dalszego uszkodzenia. Postanowiłem w duchu, że
jeśli tylko wyjdę cało z tej opresji, będzie to Moje Ostatnie Scree w życiu!
Po zejściu z Przełęczy, Jarek sfotografował mnie z Moim Ostatnim
Scree, i nawet dał mi wystrzelić racę, na potwierdzenie tej decyzji.
Innymi słowy, Drodzy Przyjaciele, okres uprawiania przeze mnie scramblingu się skończył. Wszystko inne, hiking, Alta Vias, itd. ciągle ... jak
najbardziej!
I tym pozytywnym akcentem kończę moją ad hoc relację ze zdobycia
Mount Willingdon. Mam nadzieję, że pozostali uczestnicy wyprawy podzielą się
swoimi uwagami i zdjęciami.
Dawidowi dziękuję za zaproszenie oraz jego taktowne i dojrzałe
przywództwo!
Bolszoje spasiba, Giena, za noszenie namiotu i
sprzętu do gotowania – bez tego nie dałbym rady wziąć udziału w tym tak zacnym
przedsięwzięciu.
Jarkowi dziękuję za cierpliwość w dotrzymywaniu mi kroku,
szczególnie gdy przychodziło mi zwolnić.
Wszystkim uczestnikom dziękuję za pogodne nastroje, poczucie
humoru, i braterstwo! Przez 3 dni miałem wrażenie jakbym miał znowu ... 40 lat!
(pr)
Prawdziwa,kanadyjska głusza,czyli innymi słowy,cud natury.
OdpowiedzUsuńI nawet nie było tak dużo komarów! :-)
UsuńGratulacje!!! sama nie wiem, czy wtaszczyłabym tam swoje "body" miło było pójść tam z Wami wirtualnie. Fajnie,że duch się nie starzeje:)...wieczny, pełen życia, fantazji... :)Pozdrawiam! z "wyzyny krakowskiej":)Elzbieta
OdpowiedzUsuńGratulacje!!! sama nie wiem, czy wtaszczyłabym swoje"body" na te wszystkie szczyty. Fajnie, że duch sie nie starzeje :)wieczny, pełen życia i fantazji....miło było pójść tam z Wami wirtualnie. Pozdrawiam! z " wyżyny krakowskiej..." Elzbieta
OdpowiedzUsuńJak to mówią nasi górale, Elżbieta - "Góry coro wykse, dziwcyny coro drogse, wódka coro mocniejso!" - ale póki co wciągam "cielsko" na co się da, czego i Tobie życzę! :-)
Usuń