czwartek, 28 września 2023

Róża Wiatrów

 


Długoletni członek naszego Klubu - Staszek Smuga - pisarz, komentator polityczny, felietonista, podróżnik i ogólnie "niespokojna dusza," uprzejmie zgodził się na wykorzystanie przez nas jego tekstu pt. "Róża Wiatrów," umieszczonego na Facebooku. Oto on:

Róża wiatrów.

„Róża wiatrów to symbol życiowej podróży, ciekawości świata, poszukiwania i odkrywania tego co nieznane”.

Ten symbol towarzyszył mi od dawien dawna. Starałem i wciąż staram się być mu wiernym.
Sporo w tym ostatnim ponad-półwieczu podróżowałem. Najczęściej, choć nie tylko, były to okolice podzwrotnikowe, subtropikalne lub tropikalne, wysokie góry. Marzyło mi się jednak, by spróbować w drugą stronę, na północ.

Wiele lat temu posłyszałem czyjąś – nie pamiętam już czyją – opowieść o takim odległym archipelagu wysepek, zwanym Queen Charlotte Islands. To, najdalej na zachód wysunięte terytorim naszego kraju, zlane ciągłym deszczem i spowite mgłą. Ponoć wielce magiczne (???)... więc mnie kusiło by posmakować tej magii, sprawdzić osobiście.

Tym bardziej kusiło, że uważane jest ono za kolebkę pierwszych mieszkańców naszego, północno-amerykańskiego kontynentu. To przecież właśnie tam powstawały pierwsze totemy, tak typowe dla kultur rdzennych narodów i plemion Zachodu.

Mijały lata, aż wreszcie w tym roku postanowiłem dalej nie odkładać planów i ruszyć. Wspólnie z współtowarzyszką moich włóczęg po świecie, Dorotą, wpakowaliśmy nasz niewielki kamper na terenową półciężarówkę – i po prawie dwóch tysiącach kilometrów dobrnęliśmy do portowego miasteczka Prince Rupert na brzegu Pacyfiku. Stąd już tylko skok promem – czyli siedem – tak, aż siedem! - godzin żeglugi – i wylądowaliśmy na brzegu jednej z wysp, które – kilkanaście lat temu - wróciły do swej pierwotnej nazwy: Haida Gwaii. Pierwszym zaskoczeniem było błękitne niebo i słoneczna pogoda. A przecież ostrzegano: "nie zapomnijcie zabrać parasoli, peleryn i butów-gumiaków, bo tam bez przerwy leje!".

Skąd jednak ta nazwa? Haida Gwaii.

Otóż.. parę słów o historii:

Archipelag Haida Gwaii wynurzył się z głębin oceanu 20 milionów lat temu w wyniku spotkania się dwóch podoceanicznych płyt tektonicznych. Od tych jego narodzin pozostaje jednym z najwrażliwszych tektonicznie zakątków naszego kraju. Wulkaniczna aktywność tej krainy zaowocowała nie tylko urozmaiconym, górskim krajobrazem, ciekawą geologią, ale i żyzną glebą.

Ten, daleko na północ i na zachód wysunięty skrawek naszego terytorium był prawdopodobnie pierwszym na kontynencie Północnej Ameryki, zasiedlonym przez przybyszów z Północy. Ślady odgrzebywane przez archeologów i badania etnografów i antropologów wskazują, że przybyli tam, prawdopodobnie przez Cieśninę Beringa i Alaskę, już około czternastu tysięcy lat temu. Po ich arktycznych przygodach z surowym klimatem – ten archipelag okazał się być dla nich prawdziwym rajem.

Żyzna wulkaniczna gleba, łagodny, wilgotny klimat, bogactwo ryb w morzu, no i – co nie bez znaczenia – wyspy otoczone oceanem – a więc dosyć dobrze chronione przed wojowniczymi przybyszami z zewnątrz. Jedzenia było wbród, dziewicze lasy dostarczały budulca i paliwa,więc sporo czasu i energii mogli poświęcać sztuce. Według ich wierzeń klan Haida pochodzi od dwóch pra-ojców: kruka i orła. Motywy tych dumnych, pięknych ptaków - praprzodków występują bardzo często nie tylko w ich opowieściach i wierzeniach, ale i rzeźbione są na totemach.

Potomkowie tych pierwszych kolonistów żyją tam do dziś dnia. Cała populacja wysp, to pięć tysięcy stałych mieszkańców. Z tego ok. trzech tysięcy to właśnie Indianie Haida.

Tu małe wyjaśnienie - zamiast poprawnych politycznie i używanych w ostatnich latach określeń: „pierwsze narody”, „rdzenni” ... ja świadomie używam nazwy „Indianie” – czyli tak, jak oni sami siebie nazywają.

Naród Haida - stąd nazwa archipelagu -zasiedlający zachodnią część Brytyjskiej Kolumbii i Południową Alaskę – za swą kolebkę uważa właśnie ten archipelag - Haida Gwaii. To stąd, na przestrzeni tysięcy lat promieniowała ich kultura. Takim jej symbolem, najbardziej w świecie znanym, są olbrzymie słupy-totemy, rzeźbione w pniach prastarych, kilkusetletnich cedrów. Są ich , na wybrzeżach Pacyfiku w Brytyjskiej Kolumbii – tysiące.

Odwiedziliśmy dwie największe, północne wyspy archipelagu. Trzy małe miasteczka, kilka wiosek. Stare, indiańskie cmentarzyki pod miasteczkiem Masset. Zaraz na wstępie, po wylądowaniu na wyspie Graham – koło miasteczka Skidegate, przepięknie zaprojektowane i bogato w eksponaty wyposażone muzeum. Szereg - połączonych ze sobą - wielkich indiańskich chat, a w nich setki zgromadzonych eksponatów. Rysunki, malowidła i mnóstwo przepięknych, oryginalnych rzeźb. Przedmioty codziennego użytku. Fotografie i makiety odkrywanych przez archeologów siedzib i wiosek sprzed setek i tysięcy lat.

Cała ta ekspozycja – zbudowana dopiero kilkanaście lat temu - ulokowana została w malowniczej zatoczce nad brzegu. Otoczona dziesiątkami olbrzymich, starych totemów.

Dojechaliśmy potem , najpierw szosą a później całkiem nieźle utrzymaną leśną drogą, do północnego skraju wyspy. I tam, na samym „agatowym brzegu”, w gęstym lesie pod Taaw Hill, zaobozowaliśmy na kilka dni.

Taaw Hill to olbrzymia, urwista skała nad samym oceanem. Jego potężne fale przypływowe, od tysięcy lat drążą urwisko, wydłubując, wypłukując ... agaty – stąd też nazwa tego brzegu. Długa na około jedną milę piaszczysta plaża jest nimi wręcz usiana. Stamtąd, z naszego obozowiska robiliśmy co dnia wielokilometrowe piesze wycieczki. Czasami brzegiem, uprawiając tzw. beachcombing – wtedy przydawały się długie do kolan, gumowe buty. Czasami leśnymi ścieżkami, pokonując splątane pnie i wykroty. Wiele już w swym życiu widziałem lasów – ale coś tak pięknego i niezwykłego doświadczyłem po raz pierwszy. Gigantyczne, splątane korzeniami i konarami cedry, rosnące na spróchniałych lub próchniejących, powalonych pniach poprzednich pokoleń. I te wciąż pnące się wzwyż i te już upadłe, porośnięte i oplecione zwisającymi z gałęzi ogromnymi poduchami zielonego mchu, gąszczem paproci. To wszystko, ta niesamowita leśna sceneria spowita gęstą mgłą, prześwietlaną promieniami słońca.

Czasami leśna ścieżyna wyprowadzała nas na brzeg oceanu. A tu ... ślady dawnych indiańskich wiosek, osiwiałe ze starości, szaro - srebrne w kolorze ... totemy!

Po kilku w tej magicznej krainie spędzonych dniach postanowiliśmy odwiedzić południową wyspę Moresby. Krótkim, bo tylko dwudziesto minutowym promem przez fiord, a potem – około trzydziestu kilometrów przez magiczny las – do Grey Bay. Tam znów, na samiutkim brzegu, zaobozowaliśmy. Z tym obozowaniem na brzegu trzeba uważać. Wybierając miejsce do postawienia kampera należy wziąć pod uwagę linię przypływu, by – w środku nocy – nie znaleźć się pod wodą!

Po dwóch tygodniach spędzonych w tych magicznych górach i mglistych lasach zaokrętowaliśmy się na powrót na kontynent. Z żalem, że może nie będzie już więcej okazji, by powrócić.
Żal jednak ustąpił, gdy po czterech następnych dniach dotarliśmy w nasze góry Kootenay. Kolorowe barwami wczesnej jesieni, skąpane w słońcu.

Pozostaną – na pewno niezapomniane – wspomnienia.

Staszek Smuga

2 komentarze:

  1. Bardzo ładnie i interesująco opisana opowieść o waszej podróży!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Yes, it is a very beautiful place. I moved there when I was 18 and stayed for several years....the forest and the ocean were extraordinary, immense. Nature was overpowering and one felt so small and insignificant.I did not pay attention to what day of the week it was. I loved the sound of the tide coming in.
    Malgosia Mozdzenska



    OdpowiedzUsuń