Już dłużej nie sposób było wytrzymać - pomknęliśmy więc w góry wcześnie rano w sobotę. Tym razem zdecydowała się towarzyszyć mnie, Michałowi i Gennadijowi moja Urocza Małżonka ...
... co zaowocowało ... półgodzinnym opóźnieniem. Dodatkowo wpadliśmy na nienajlepszy pomysł, by w Hinton wstąpić na śniadanie do Tim Hortons, co, ze względu na tłok, kosztowało nas kolejne pół godziny. Do Miette Hot Springs dotarliśmy więc z godzinnym opóźnieniem. Na wycieczkę poza harmonią zapału zharmonizowaliśmy się też kolorystycznie:
W naprędce ruszyliśmy w trasę.
Okazało się, że dwie inne ekipy klubowe, rodzina Jędrychów oraz Heniu i Tereska, zdążyli już wyjść bez nas, czemu trudno się dziwić.
Po kilku oddechach górską praną natychmiast poprawiły się wszystkim humory.
Otworzyły się też piękne górskie przestrzenie - a że się chciało pofrunąć.
Do fruwania nie było daleko, po pierwsze, ze względu na silny wiatr (szybko wkładaliśmy kurteczki), a po drugie, ze względu na "małą lovkę," którą wykonaliśmy na szlaku.
Tuż pod szczytem spotkaliśmy schodzących z góry, i bardzo już przemarzniętych, Henia i Tereskę.
Na szczycie, w tradycyjnym tańcu zwycięstwa, towarzyszyła Michałowi tym razem Dusia.
Choć było słonecznie, jak zwykle na Sulphur Skyline "piździło" okrutnie, więc po chwili ruszyliśmy w dół.
Trochę poniżej posiliśmy się nieco, i przy okazji Mikele wytłumaczył Gienadijowi "wszystko."
Nieco jeszcze zmarznięci wskoczyliśmy ochoczo do gorącego basenu w Miette Hot Springs. Wprost dało się wyczuwać jak ta naturalnie gorąca woda oczyszcza nasze ciała z nagromadzonych przez zimę toksyn. W przypływie dobrej woli, panie, na specjalne życzenie, nawet uniosły się nieco ponad poziom wody! No, tak to ja mogę chodzić w góry!
Po kąpieli i regeneracji, Mikele pewną ręką odwiózł nas do Edmonton. Dzięki, Michale! Tyle przyjemności w jeden dzień, a to dopiero początek sezonu!!!
(pr)
Malowniczo to, Piotrze, jak zwykle Ty – opisałeś. Aż żal serce ściska, żem nie mógł z Wami razem... w tym wietrze, zimnisku. A potem dać nura do gorących źródeł Miette.
OdpowiedzUsuńU mnie było w tę sobotę dokładnie odwrotnie. Bo najpierw wędrówka rozpalonymi do białości czerwcowym słonecznym żarem grzbietami Santa Cruz Mountains – pachnące odurzająco eukaliptusy i sekwoje, zarośla kuszących świeżą zielenią trujących dębów. A z daleka, pokryte lekką, błękitną mgłą bezkresy Pacyfiku.
Za to potem, zamiast Waszych gorących źródeł – kąpiel w lodowatym oceanie. Ogromne fale zachęcały do baraszkowania, więc nie dałem się długo zapraszać.
Do zobaczenia więc... A’hoj!